Rower nad jeziorem Dłużek

Varʌʌia Grʌvel

Wycieczka charakteryzuje się najlepszymi szutrami, jakimi w życiu jechałem, zdrową ilością podjazdów oraz zniewalającym pięknem przyrody — zarówno ożywionej, jak i nieożywionej. Nigdy wcześniej nie widziałem tylu bocianów jednocześnie — dwadzieścia trzy sztuki na jednej łące! 

Warszawa posiada co najmniej jedną zaletę — łatwo jest z niej wydupić, na przykład koleją. W dodatku stolyca posiada silną przewagę w postaci braku dodatkowej opłaty za przewóz roweru Kolejami Mazowieckimi. Korzystając z powyższego, w czerwcowy piąteczek wyruszyłem na trzygodzinną, dwuprzesiadkową, 165-kilometrową podróż po szynach. Ostatnim etap podróży była przejażdżka niemieckim, ruchomym skansenem z lat 80. – szynobusem VT627. Na koń zasiadłem na przystanku Chorzele, 6 kilometrów od granicy województwa warmińsko-mazurskiego. Pierwszym wyzwaniem okazało się niezamoczenie dupska na samym początku wycieczki — ktoś, chyba na złość, rozlał sporo wody na trasie. Na tym odcinku spotkałem też sarenkę Bambi, wcinającą coś na łące w bliskiej komitywie z dwoma wyrośniętymi zającami. Niesamowite!

Pierwszy Point of interest osiągnąłem po 25 km — samotną wieżę kościelną otoczoną morzem zieleni, pozostałość zrujnowanej przez Armię Czerwoną, a niedługo potem rozebranej przez władze ludowe wsi Małga. Zatrzymałem się tam na dłuższą chwilę wchłonąć atmosferę miejsca, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie i zostawiła w melancholijnym nastroju. Gazeta Olsztyńska posiada na swojej stronie ciekawy artykuł na temat tej okolicy.

Kolejnym, absolutnie obowiązkowym przystankiem była wieś Kot — chyba nie trzeba tłumaczyć dlaczego. Malownicze miejsce położone nad niewielką, ale spławną rzeczką (hasztag !). Kręciłem się po okolicy tak długo, aż znalazłem chyba jedyną tablicę z nazwą miejscowości przy najszerszej szosie dojazdowej. Niczego nie żałuję!

Dojechałem nad jezioro Omulew po godzinie 20, nie do końca wierząc w szanse na znalezienie otwartego lokalu i w sumie miałem rację — jedyna restauracja po tej stronie jeziora była już dawno zamknięta — jednak na ratunek przyszła właścicielka niestrudzenie tłukąca kotlety w kuchni z widokiem na bramę wejściową. Piwo było zimne, a pierogi świeżo ugotowanie tylko dla mnie i za-je-bi-ste — co najmniej jak te u mamy. Polecam piwo i pierogi w Gościńcu Nika. Uzupełniłem zapasy wody kranówą i ruszyłem wokół jeziora do zaplanowanego miejsca noclegu, z którego trzeba było przegonić lisa czającego się na pobliską fermę drobiu.

Drugiego dnia miałem zaplanowany przejazd fragmentem trasy południowego etapu wyścigu o wybitnie zachodnio brzmiącej nazwie Vʌrʌʌia Grʌvel, co w zasadzie było przyczynkiem całej wycieczki — chciałem osobiście zmacać oponą ścieżkę przed poleceniem jej kolegom. Jakoś tak wyszło, że po śladzie ruszyłem w przeciwnym do wyścigu kierunku (błąd numer jeden) i z optymistycznie założonym kilometrażem. Niestety, tej nocy nie udało się nadrobić sporego deficytu snu (błąd numer dwa), którym obciążyłem się w trakcie tygodnia. Gdybym miał Sportowy Zegarek Uznanej Marki, to pewnie z dezaprobatą pokazywałby same wysoce krytyczne cyferki i komunikaty. Obudziłem się późno i, będąc niespełna rozumu, pominąłem śniadanie (błąd numer trzy) – nie licząc garści leśnych poziomek — po czym ruszyłem zrobić pierwsze 12 kilometrów zaplanowaną trasą do sklepu spożywczego.

Od tego fragmentu historii daruję sobie formę pamiętniczka z wycieczki i przeskoczę prosto do księgi wniosków i zażaleń.

Cały dzień drugi przypomniał mi dobitnie, jak istotne jest zachowanie równowagi żywieniowej podczas jazdy, niezależnie od zgromadzonych we własnym sadle zapasów. Już po fakcie wyliczyłem sobie pi razy drzwi, że tego dnia do godziny 15 przyjąłem nie więcej niż 800 kkalorii, głównie w formie cukrów prostych — to nie miało szansy zadziałać. Ograniczone zdolności poznawcze z czasem tylko się pogłębiały — ciągle obawiałem się dostępności wody (jeżdżąc wokół jezior…). Piłem tak oszczędnie, aż zapomniałem o regularnym przyjmowaniu płynów. Modelowa spirala spierdolenia.

Cóż z tego, że trasa wspaniała, jeśli jeździec durniem. Całe szczęście nad jednym z pięknych jeziorek zatrzymałem się na tyle długo by odpocząć, zacząć myśleć, dostosować plany i obrać kurs na Dino. Tego popołudnia zjadłem ~1800 kkalorii w formie chipsów i kruleskiej sałatki gyros z kurczakiem, po czym zasnąłem snem umordowanego przed 22.

Dzień trzeci i ostatni zacząłem, niespodzianka, od śniadania — co najmniej 1000 kkalorii. Na szybko ułożyłem ścieżkę powrotu z niespodziewanej lokalizacji przy pomocy Locusa ze shackowaną nakładką stravowej heatmapy (wspaniałe narzędzie, poprawia zadowolenie z trasy o 80%). Całą drogę żarłem jak świeżo adoptowane dziecko z Afryki i zupełnie spodziewanie jazda sprawiała samą przyjemność. Na koniec nawet trochę pogrzmiało, zawiało w mordę i przypaliło słoneczkiem, lecz średnia i tak wyszła bardzo zadowalająca jak na kolarza z nadwagą i pakowaniem oblężniczym. Poza powyższym przejechało się na mnie dziewięć nimfetek — but not in a fun way.

Podsumowując, trasa wyścigu (oraz drogi dojazdowe) poprowadzone są doskonale. Przeplatają się ubite szutry, asfalty przeróżnej świeżości, brukowane kocimi łbami zjazdy/podjazdy oraz twarde drogi polne. Poczułem się jak u siebie na starej, dobrej Lubelszczyźnie! Nie jestem w stanie obiektywnie ocenić poziomu trudności trasy, gdyż swoje szanse na przyjemny przejazd zjebałem już na starcie. ¯\_(ツ)_/¯

Dziękuję za uwagę,
Pijcie wodę, skurwesyny

Download file: Varmia Gravel południe.gpx

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.